Nokaut.
Dzisiaj na Vincente Calderon wsiedliśmy w prawdziwy rollercoaster - to było Partidazo przez duże "P". Takie mecze zdarzają się naprawdę rzadko, ale to właśnie dla nich ogląda się piłkę nożną. Jeszcze nie tak dawno kibice zwalniali Luisa Enrique, a w tym momencie mówi się już o najlepszej Barcelonie od odejścia Guardioli. Zresztą nic dziwnego, bo ta drużyna wreszcie ma styl. To nie jest już bezcelowe klepanie przed polem karnym przeciwnika, jakim katowano nas w poprzednich sezonach. Musimy się bronić? Żaden kłopot, najmniejsza liczba straconych goli w lidze mówi sama za siebie. Trzeba zagrać z kontry? Nie ma problemu - dzisiaj można śmiało powiedzieć, że Barcelona należy w tym elemencie do ścisłej światowej czołówki. Trudno, żeby było inaczej, bo - nie bójmy się tego powiedzieć - w drużynie Lucho gra obecnie dwóch najlepszych piłkarzy świata. Neymar doskoczył do poziomu, który wydawał się nieosiągalny dla nikogo, kto nie jest Messim lub Ronaldo a wygląda na to, że Złota Piłka dla niego jest już tylko kwestią czasu. Dzisiaj Brazylijczyk znowu był decydujący, ale nie od początku było kolorowo...
Mecz rozpoczął się dla Barcelony naprawdę nieprzyjemnie: po niedokładnym crosie Mascherano piłkę przejęło Atletico, a Fernando Torres z łatwością ograł wyższego z Argentyńczyków i wpakował piłkę do bramki ter Stegena już w pierwszej minucie. Kibice byli w szoku, w szoku był też trener i Javier Mascherano (w końcu to jego błędy doprowadziły do tej sytuacji). Na szczęście, zimną krew zachował wspominany już brazylijski crack, który po kontrze (10. minuta) znalazł się w sytuacji jeden na jeden z Oblakiem, a potem z łatwością uderzył, doprowadzając do remisu. To niesamowite, z jakim spokojem i precyzją ten 22-latek wykańcza sytuacje strzeleckie. Wielu światowej klasy napastników mogłoby się od niego wiele nauczyć w tym aspekcie.
Atletico nie rezygnowało z walki, chociaż nie byli w stanie sami pokonać niemieckiego bramkarza. Sędzia Gil Manzano uznał jednak, że dla dobra widowiska lepiej będzie pomóc Los Colchoneros i za faul (chociaż to kwestia sporna, bo Juanfran po prostu wbiegł w Mascherano) przed polem karnym podyktował jedenastkę. Ter Stegen rzucił się co prawda w dobrą stronę, ale nie zdążył wyłapać piłki. W 30. minucie na tablicy wyników Vincente Calderon widniał już napis 2:1.
Tym razem Barcelona potrzebowała tylko ośmiu minut, żeby odpowiedzieć na stratę. Po rzucie rożnym i uderzeniu głową Busquetsa, piłkę dotknął jeszcze Miranda, a futbolówka wpadła do siatki, dając Barcelonie bramkowe prowadzenie w dwumeczu.
Trzy minuty póżniej na bramkę Oblaka pobiegł Leo Messi, który popisał się fenomenalnym podaniem do Alby, a ten, choć z trudem, idealnie dograł do Neymara. Brazylijczykowi nie pozostawało nic innego, jak tylko podwyższyć wynik. Można powiedzieć, że sprawiedliwości stało się zadość, bo cała sytuacja miała miejsce tuż po zagraniu ręką Jordiego Alby w polu karnym Barcelony, czego nie odgwizdał sędzia. Tak czy inaczej, był to ostatni gol spotkania, choć z pewnością nie koniec emocji.
Ku zdziwieniu wszystkich, po przerwie Atletico wyszło... w dziesiątkę. Gabi za dyskusje z sędzią w tunelu prowadzącym do szatni otrzymał kartkę, która wykluczyła go z dalszej części meczu. To, oraz niekorzystny, niemal niemożliwy do odwrócenia wynik wyraźnie poirytowało graczy Atletico, bo... No dobra, bądźmy szczerzy: Los Colchoneros przestali grać w piłkę, a skupili się na brutalnych faulach. Najbardziej oberwało się oczywiście Neymarowi, który zdecydowanie zasłużył sobie na odpoczynek. Swoje dostał też Leo Messi. Pod koniec meczu kolejną czerwoną kartkę obejrzał Mario Suarez, ale gdyby wyleciał jeszcze wcześniej, to nikt nie powinien mieć pretensji do arbitra.
Mówi się, że każdy, nawet największy strateg, ma swoje Waterloo. No cóż, generał Simeone miał je dzisiaj. I tydzień temu. I trzy. Ale trudno go winić, w końcu mierzył się z najlepszymi.
Atletico Madryt - Barcelona 2:3 (2:3)
1:0 Torres 1'
1:1 Neymar 10'
2:1 Raul Garcia 30' (k.)
2:2 Miranda 38' (sam.)
2:3 Neymar 41'