Zadłużenie hiszpańskich klubów ligowych w urzędzie skarbowym wynosi 690 mln euro.
José Baltasar Plaza opisuje swoją robotę dramatycznymi słowami: „Jestem tu po to, żeby posprzątać po pewnej erze”. Era, do której się odnosi, to nowoczesny hiszpański futbol, a Plaza jest przedstawicielem nowej rasy dyrektorów klubowych – wyznaczonych przez sąd syndyków.
Od momentu wprowadzenia prawa upadłościowego w 2004, 19 z 42 zespołów z dwóch najwyższych rozgrywek ligowych w Hiszpanii [Primera i Segunda División – przyp. cubetto] znalazło się pod sekwestrem sądowym. Gdyby liczyć zespoły, które spadły z tych lig, lista ta byłaby jeszcze dłuższa. Ci faceci w czerni wezwani w celu zatrzymania rozkładu, który zabija od środka hiszpański futbol, znajdują się w wyjątkowej pozycji, żeby mówić o piłkarskiej bańce. Tak samo jak w przypadku bańki spekulacyjnej na rynku nieruchomości, która sparaliżowała ekonomię kraju, futbolowa bańka jest kolosem na glinianych nogach.
Wszyscy syndycy zgadzają się co do źródła problemu: przez lata hiszpański futbol był katastrofalnie zarządzany, pieniądze marnowane na kolosalne transfery, wiele pieniędzy pochłonęło także mnóstwo niewyjaśnionych i wątpliwych prowizji dla agentów, a urząd skarbowy i inne państwowe instytucje pozwalały klubom na takie działania bez ponoszenia jakichkolwiek konsekwencji. Obecnie zadłużenie wszystkich hiszpańskich klubów ligowych w samym urzędzie skarbowym wynosi 690 milionów euro.
Alfonso García Cortés zupełnie nie znał się na futbolu. 51-letni prawnik znany z tego, że można na nim polegać, był odpowiedzialny za procedury związane z sekwestrami sądowymi pracując dla różnych klientów: firm nieruchomościowych, cukierni, producentów włókien… Od 2008 do 2011 brał udział w 75 postępowaniach upadłościowych. Nie znał on jednak różnicy między fałszywą dziewiątką a bocznym obrońcą dopóki sąd w Alicante nie uczynił go syndykiem w klubie piłkarskim Hércules, który w 2011 niedługo spadł do Segunda División z 60-milionowym długiem.
„Klub posiada 300 tys. euro w banku. Pensje za poprzedni rok nie zostały jeszcze wypłacone. Klub jest też zadłużony w urzędzie skarbowym, w funduszu pomocy społecznej i u wszelkiej maści dostarczycieli. Opłaty za prąd i wodę nie zostały uiszczone od czterech miesięcy”. Hérculesowi wytoczono w sumie 40 powództw sądowych, jednakże ich aktywa nie są zbyt okazałe: tak naprawdę posiadają jedynie trochę pucharów ze srebra oraz swoich piłkarzy.
Ci warci cokolwiek na rynku zostali już sprzedani. Inni odeszli po tym, jak oznajmiono im, że nie będzie im się płacić. Inni zostali pragnąc wypełnić kontrakt, podejrzewając, że nigdzie indziej nie mieliby szans na grę. Administrator uczynił to, co robi wiele hiszpańskich firm od kiedy zmieniono prawo, na takie, które pozwala w łatwy i tani sposób zwalniać pracowników: wprowadził w życie tak zwany Plan Redukcji Kadry (ERE). Graczom zaoferowano równowartość pensji za 20 dni pracy za każdy rok spędzony w klubie. To było bezprecedensowe zdarzenie w piłkarskim świecie, w którym zawodnicy przyzwyczajeni są do odchodzenia z klubów z walizkami pełnymi pieniędzy, które następnie wkładają do swoich Bentleyów. Sąd przyznał rację klubowi. „Jeżeli nie udałoby się wprowadzić ERE, bylibyśmy zmuszeni do likwidacji klubu”, stwierdził García Cortez.
Pozbycie się balastu
“Mieliśmy bardzo drogi do utrzymania skład, który zarabiał pensję na poziomie pierwszej ligi. Składał się on z najemników, którzy nie czuli więzi z miastem czy drużyną”, mówi Damián Mora Tejada o sytuacji Murcii z 2008, kiedy to spadła do Segunda División i weszła w stan niewypłacalności, przez co zaczęła być zarządzana przez syndyka [po angielsku voluntary administration – przyp. cubetto]. Mora jest prawnikiem klubu od 1966 i nigdy nie opuszcza żadnych meczów. Mimo bliskich więzi z drużyną twierdzi, że „najlepsze co mogło nas spotkać to spadek do Segundy B”. Pozwoliło to klubowi na zrobienie czystki w składzie swojej drużyny.
Vicente Andreu obniżył wydatki poświęcone na pensje piłkarzy Levante podzas swojego okresu urzędowania w klubie jako syndyk.
Eufemistycznie rzecz ujmując Związek Hiszpańskich Piłkarzy (AFE) nie patrzy zazwyczaj łaskawym okiem na wprowadzenie w klubach mechanizmu ERE. „Kariera piłkarza różni się od ścieżki zawodowej zwykłego człowieka”, wyjaśnia doradca prawny AFE, Santiago Nebot. „Ich kontrakty są podpisywane na zaledwie parę lat, więc pozbycie się ich praktycznie nic nie kosztuje, zakładając, że trzeba zapłacić im za 20 dni z każdego roku”. AFE wyliczyło średnie zarobki piłkarza z Primera División na 1,2 mln euro i na 100 tys. w Segunda División. „To najmniejsze liczby z pięciu wielkich europejskich lig”.
Levante to jeden z przykładów sukcesu w Hiszpanii. Rewident Vicente Andreu przybył do klubu w 2008 po tym jak klub spadł z Primera División z zadłużeniem rzędu 83 mln euro. Jako że był byłym dyrektorem rywala zza miedzy Valencii CF, przyjęto go dość chłodno: „Powiedzieli mi, że choto [fan Valencii – przyp. cubetto] przybył tu, żeby nas dobić”.
Andreu wspomina jego pierwsze spotkanie z piłkarzami. „Zacząłem wyjaśniać czym jest sekwestr sądowy, że od teraz będą otrzymywać pensje, ale że poprzedni dług został zamrożony i że pieniądze musiały trafić do wierzycieli, ponieważ gdyby klub spadł do Segundy B, to musiałby zostać zlikwidowany... Jeden z piłkarzy, garbiąc się na krześle, zapytał: ‘Czy nie przyszedłeś tu, żeby powiedzieć nam, że dostaniemy pieniądze?’. Nie wiedziałem co powiedzieć, zaniemówiłem. Byli przekonani, że wszystko w ich kontraktach jest zagwarantowane. Niektórzy mieli pensje powyżej miliona euro i odmówili obniżenia zarobków”. W końcu klub przeprowadził ERE.
Ustalono limit zarobków na poziomie 350 tys. euro, a sztab szkoleniowy dostał we wszytkim wolną rękę nie licząc płacenia za transfery i prowizje. Przybycie do drużyny przeciętnych weteranów ligowych takich jak Sergio Ballesteros, Juanfran i Valdo nie wzbudziło zbyt wielkiego optymizmu. Licząc się z perspektywą spadku do Segundy B, Andreu zapytał dyrektora sportowego klubu czy jest pewny przeprowadzonych transferów. Ten z kolei odparł, że „skoro kosztowali tak mało, to musi być z nimi coś nie tak”.
Ostatecznie jednak nie było. Z nieznanym trenerem, Luisem Garcíą, i mieszanką weteranów i dzieciaków Levante utrzymało się, a w następnym sezonie awansowało do Primera División. W zeszłym sezonie zagrali nawet po raz pierwszy w historii w europejskich pucharach.
Opodatkowanie długu
Ostatnim [artykuł został napisany w kwietniu 2013, więc może być to nieaktualne – przyp. cubetto] klubem, który znalazł się pod sekwestrem sądowym było Deportivo La Coruña, 10 stycznia 2013. W 2003 pewna firma wybudowała sztuczne boiska treningowe dla klubu. W 2013 poszła do sądu, żeby zażądać 365 tys. euro, które wciąż nie zostały jej zapłacone za robotę. Prezydent klubu Augusto César Lendoiro zapłacił jej, żeby wycofała pozew.
Jeden z syndyków zarządzających mieniem zbankrutowanego Deportivo, Fraincosco Prada Gayoso, zyskał obszerną wiedzę na temat procesu zajęcia majątku w świecie futbolu podczas jego pobytu w Ourense i Celcie Vigo, chociaż na początku był dość zaskoczony. „Powiedziałem sędziemu, że musiało nastąpić jakieś nieporozumienie, że jestem w 10 procentach Hiszpanów, którzy nie wiedzą nic o piłce. On odparł, że to nieważne”. Prada wyjaśnił też jak doszło do tego, że Deportivo zgromadziło dług rzędu 40 mln euro w skarbówce: „W naszym sprawozdaniu daliśmy jasno do zrozumienia, że do takiej sytuacji mogło dojść tylko przy współudziale głównych wierzycieli”.
Raport Prady całkowicie podważył wierzytelność Lendoiro. Deportivo przez bite pięć lat nie pokazywało swoich ksiąg i bilansu operacji izbie handlowej, a od sezonu 2006-07 przeprowadziła „operacje polegające na rewaluacji ich akcji, które naruszyły prawne regulacje księgowości”.
Kiedy skończyło się miejsce na ‘kreatywną księgowość’, klub po prostu przestał płacić podatki i składki na rzecz ubezpieczenia społecznego. W międzyczasie Lendoiro, który był prezydentem Deportivo od 1988, dostawał roczne wynagrodzenie rzędu 400 tys. euro.
Podobna rzecz spotkała Real Betis. „Organy podatkowe traktowały kluby piłkarskie preferencyjnie. Zwykły Kowalski byłby bardzo zadowolony, gdyby przedłużano mu termin spłaty długu tak często jak Betisowi”, twierdzi José Antonio Bosch, syndyk klubu od 2010. I nie ogranicza się to tylko do urzędu skarbowego: władze miejskie Sewilli nie zebrały od Betisu podatku od nieruchomości i opłaty za używanie obiektów należących do miasta od przeszło dekady. Pozwoliło to uniknąć klubowi blisko połowy długu ze względu na przedawnienie. Miasto Sewillę kosztowało to 500 tys. euro.
Tajemnicze opłaty
Prowizje również odgrywają znaczącą rolę w destabilizacji finansów klubu. W Racingu Santander, który spadł aż do Segundy B, wierzyciele musieli dokładnie przeczesać księgi rachunkowe klubu w poszukiwaniu opłat, które uznają za nielegalne.
„Odkryliśmy dziwne operacje, które były bardzo dobrze schowane”, mówi ekonomista Santiago Ruiz. Sprawozdanie sporządzone przez syndyków Racingu w listopadzie 2012 ujawniło fatalny stan finansów klubu po tym jak nagle zniknął indyjski inwestor Ahsan Ali Syed, a także „nadmierne i nieuzasadnione koszty, które niewątpliwie ugodziły w finansową kondycję klubu, za które osobiście i wyłącznie odpowiada prezydent i dyrektor wykonawczy klubu Francesco Pernía”.
Do nich zalicza się między innymi przelew na kwotę blisko miliona euro na konto pewnej szkółki piłkarskiej w Brazylii, „której istnienia nie da się udowodnić”. Setki tys. Euro były płacone z tytułu prowizji za transfery. Na przykład w przypadku Nikoli Zigicia, który został sprzedany za 16,9 milionów euro do Valencii, 841 tys. euro zostało przekazane firmie Meta Image.
„W Racingu nie mają żadnego dowodu przeprowadzenia tej operacji, nie znaleźliśmy też żadnej umowy”, twierdzą syndycy. Kiedy Racing kupił Mohameda Tchité z Anderlechtu, zapłacono prowizję rzędu 337 500 euro plus 500 000 za spotkanie towarzyskie między dwoma klubami, które nigdy się nie odbyło.
Ruiz był zaskoczony znajdując to wszystko w księgach rachunkowych klubu: „Wszyscy byli przyzwyczajeni do takiego sposobu przeprowadzania operacji, gdyż właśnie w ten sposób zazwyczaj się je przeprowadza”.
Gra bez zasad
Luis Manuel Rubí był inspektorem podatkowym przez 39 lat, a w 1999 przejął stery Atlético Madryt z polecenia Sądu Najwyższego. „Byłem syndykiem administracyjnym w Galicji pracującym w sprawach przemytu narkotyków. Założyłem embargo na winnice Laureano Oubiñy (skazanego przemytnika narkotyków) i ławice turbotów [rodzaj ryby flądrokształtnej – przyp. cubetto] klanu Charlines [słynna w Hiszpanii rodzina przestępcza/mafia, która używała firmy rybackie za pralnie pieniędzy – przyp. cubetto]“, opowiada siedząc w swoim biurze, już nie pracując dla skarbówki.
Podczas jego pobytu w Atlético korzystał z usług ochroniarzy i nigdy nie zasiadał na swoim miejscu w loży VIP na Vicente Calderón. „Czułem się bardziej zagrożony w światku piłkarskim niż w galicyjskim światku narkotykowym, gdzie przynajmniej panowały jakieś zasady”.
Rubí był pierwszym zwolnionym syndykiem w Atlético i mimo że spędził tam zaledwie kilka miesięcy, udało mu się ujawnić parę nielegalnych prowizji. „Znalazłem podinspektora, który był fanem Atlético, który szybko znalazł ogromne odchylenia” w kwestii graczy, za których transfery znacznie przepłacono, żeby umożliwić „przeniesienie klubowych funduszy poza Hiszpanię”.
W tym czasie prezydentem klubu był Jesús Gil, potentat budownictwa naturalnie łączony z urbanizacyjnym skandalem korupcyjnym w Marbelli. Mimo posiadania mocnego składu, Atlético ostatecznie zakończyło burzliwy sezon 1999-00 spadkiem.
Syndycy Betisu i hiszpańska Guardia Civil [dosłownie Straż Obywatelska - hiszpańska formacja paramilitarna – przyp. cubetto] wykryli układ, który powodował, że pieniądze zapłacone w formie prowizji trafiały z powrotem bezpośrednio do kieszeni dyrektorów klubów. W swoim sprawozdaniu do prokuratury Guardia Civil napisała, że znalazła dowody na przynajmniej trzy transakcje, które generowały nielegalne zyski. Prowizja rzędu 354 tys. euro zapłacona za transfer Mehmeta Aurelio w 2010 została przekazana Bastogne Corporación, firmie bez pracowników i bez licencji do oferowania piłkarskich usług menadżerskich, której siedziba mieściła się w budynku, gdzie zarejestrowanych było kilka spółek należących do ówczesnego prezydenta klubu, Luisa Olivera. Sprzedaż Sergio Garcíi do Realu Saragossa niosła ze sobą prowizję rzędu 580 tys. euro dla pośredniczącej firmy, która następnie przekazała 489 tys. Bastogne Corporación, dla której oba te transfery były jedynymi operacjami w czasie, gdy jeszcze działała.
Niestabilność jako norma
10 kwietnia syndycy zaprezentowali swój raport przed sądem gospodarczym w Sevilli, zrzucając odpowiedzialność za bankructwo Sevilli na karb Olivera i Manuela Ruiza de Lopera, prezydenta klubu w latach 2006 – 2009, który sprzedał swój udział większościowy Oliverowi w 2010.
Ruiz de Lopera ma zapłacić grzywnę rzędu 20 mln euro, a Oliver pięciu.
Syndycy zrobili to, co do nich należy. Betis znajduje się obecnie [chodzi o datę opublikowania felietonu, czyli kwiecień 2013 – przyp. cubetto] na wysokim, czwartym miejsc w La Liga i będzie do końca walczył o zakwalifikowanie się do europejskich pucharów, które powinny mu przynieść kolejne korzyści majątkowe.
„Zakończyliśmy ten rok fiskalny z 2,5 mln zysku oraz udało nam się zapłacić 19 mln urzędowi skarbowemu, z czego pięć zostało przeznaczone na opłacenie odsetek od długu”, twierdzi Bosch.
„Wątpie, żeby w Sewilli było wiele firm, które zapłaciły takie kwoty”. Bosch uważa, że stabilność to jeden z kluczowych elementów zarządzanie klubem piłkarskim i że trenerzy nie powinni być tak często zwalniania.
„Żadna firma nie prosi o wspaniałe rezultaty w tak krótkim okresie. Nie znam się na piłce, ale Alex Ferguson jest w Manchesterze United od 27 lat i dobrze to działa. Nie widzę powodów, dla których nie miałoby to stać się standardem. To, do czego nie można dopuścić, to to, żeby firma z obrotem 47 mln euro co roku zaczynała od zera”.
Antonio González Bustos, prawnik Sportingu Gijón od 2005, również się z tym zgadza: „To jest dla mnie niezrozumiałe, że nie stosuje się tu najbardziej podstawowych zasad zarządzanie firmą. Akcjonariusze chcą, żeby drużyna wygrywała i nie są wcale zainteresowani dobrym wynikiem ekonomicznym klubu”.
Prada Gayoso zgadza się z tym, że problem rozpoczyna się od zarządu i akcjonariuszy klubu. „Trzeba się spytać 20 tys. akcjonariuszy Deportivo czy obchodzą ich bardziej wyniki sportowe czy kondycja finansowa klubu. Pewien dyrektor klubu powiedział mi kiedyś, że na spotkaniach zarządu dyskusja jest całkowicie zdominowana tym, co dzieje się na boisku. Kiedy przychodzi do omówienia kwestii finansowych wielu dyrektorów po prostu wstaje i wychodzi, gdyż mają lepsze rzeczy do roboty”.
Pierwszym celem syndyka jest zawsze obniżenie kosztów utrzymania grających piłkarzy. Rayo Vallecano, które w poprzednim sezonie również walczyło o europejskie puchary, znalazło się pod sekwestrem sądowym latem 2011.
Na przekór wszelkim przeciwnościom mały klub z najbardziej wysuniętego na południe przedmieścia Madrytu uzyskał awans do PrimeraDivisión, ale jego zawodnicy nie otrzymywali pensji od 10 miesięcy. José María Ruiz-Mateos, szara eminencja upadłego imperium biznesowego Rumasa, opuścił klub zadłużają go na 60 mln euro.
„Istniały różne typy kontraktów: A, B, C, D i te najlepiej płatne”, twierdzi José Baltasar Plaza. Rayo miało ponoć nawet księdza, który otrzymywał bonusy finansowe, kiedy drużyna zgarniała trzy punkty.
Plaza i jego zespół rozpoczęli działania od próby zmniejszenia obciążeń związanych z pensjami zawodników. Ówczesny kapitan Rayo, José María Movilla, otrzymywał wtedy 900 tys. euro rocznie. Syndycy wygrali odwołanie w sądzie, dzięki czemu jego pensja została obniżona do 325 tys. euro ze względu na jego wiek: 36 lat.
Obecnie obciążenia te wynoszą 6 mln euro rocznie, czyli około połowy pensji Cristiano Ronaldo. Podobnie jak w przypadku Valencii, ekonomiczna strategia klubu polega na sprzedawaniu jego najlepszych graczy: Michu, Coke, a w tym roku [ponownie przenieśmy się w czasie – przyp. cubetto], prawdopodobnie także Lassa i Leo Baptistão. Jeżeli kibicom się to nie spodoba, trudno. „Nie możemy sobie pozwolić na spełnianie ich wszystkich zachcianek”.
„Kiedy wkroczyliśmy do klubu wywiązała się scysja, gdyż gracze myśleli, że są nietykalni. Teraz widzą, że dostają pieniądze co miesiąc i że działamy na poważnie. Jako że mamy najniższy obciążenia związane z pensjami w Primera División, w tym roku fiskalnym wykażemy zysk. Prawo upadłościowe jest dla piłki prawdziwym błogosławieństwem”.
Proste rozwiązanie
Jedną z rzeczy, które najbardziej zaskoczyły syndyków, jest fakt, że klub piłkarski prowadzi się jak zwykłą firmę. „Zarządzałem spółkami we wszystkich sektorach i zawsze istnieje to ziarno wątpliwości. Kiedy planuje się budżet, zawsze istnieje ryzyko; nie wiadomo jak dużo jednostek się sprzeda, jak rozwinie się konkurencja czy ile będą kosztować surowce”.
„Niemniej jednak w futbolu od samego początku możesz oszacować swój dochód z 90-procentową pewnością. Wiesz, że będzie składał się on z: praw telewizyjnych, sprzedaży biletów i karnetów, sprzedaży kuponów quinieli [hiszpański odpowiednik Lotto – przyp. cubetto]… To wszystko składa się na stały dochód – jedyne co trzeba robić, to optymalizować koszty”, twierdzi Prada.
„Piłka nożna ma proste rozwiązanie: w Hiszpanii jest na nią duży popyt i mnóstwo ludzi chętnych do zainwestowaniu w nią swojego czasu i pieniędzy. Problemem są nadmierne wydatki. Przeistoczyły one futbol w diaboliczny, niemożliwy biznes. Wszyscy kupują drogich piłkarzy, żeby wygrać, ale z definicji jedynie cztery czy pięć zespołów może osiągnąć sukces”, kończy syndyk Deportivo.
Rafael Méndez
PS Artykuł został opublikowany 17 kwietnia 2013, tak że trzeba to wziąć pod uwagę przy jego czytaniu.