Pieprzony rak.
Wczoraj ta choroba, na którą nie ma skutecznego leku, zabrała kolejną niewinną osobę – Tito Vilanovę. Czterdziestopięciolatek, podobnie jak i praktycznie każdy inny człowiek muszący zmagać się z rakiem, zupełnie nie zasłużył sobie na to, aby zostać zaatakowanym przez to cholerstwo. Urodzony w Bellcaire d'Empordà urodził się w wiosce mającej sześciuset mieszkańców i przeszedł prawdziwą drogę od syna chłopa do stania się szkoleniowcem bodaj najlepszej Barçy wszech czasów, a w trakcie swojego życia wszystko podporządkowywał ciężkiej pracy , rodzinie i piłce. I ten pieprzony rak zabrał go od nas.
Ciężko pogodzić się z faktem, że wśród nas nie ma już Tito. Hiszpan od małego był ogromnym fanem piłki i culé. Już w wieku czterech lat rodzice ganili go za to, że bez przerwy odbija piłkę od ściany. Rodzice ugięli się pod prośbami dziecka i zapisali go do gry w jednym z lokalnych klubików, jednak marzeniem małego chłopca od zawsze była gra dla Barçy. Ambicje Tito potwierdza anegdota, przytaczana przez kataloński Sport. Gdy Vilanova grał jeszcze w zespoliku z Bellcaire, trener poprosił go, aby w tym meczu wyjątkowo skupił się na obronie i pokrył najgroźniejszego zawodnika rywala, ale Tito zignorował to polecenie. Niesubordynacja nie była spowodowana chęcią zagrania szkoleniowcowi na nosie, bynajmniej, chodziło tu o coś większego – o miłość do Barçy.
W trakcie spotkania Vilanova cieszył się grą, atakował bramkę rywali. Po zakończeniu spotkania trener podszedł do Francesca i zapytał go, dlaczego nie zastosował się do jego poleceń. Odpowiedź Tito była nie do podważenia: „Trenerze, mama powiedziała mi, że jeśli strzelę dziś bramkę, to ona kupi mi koszulkę Barçy!” Powód ten przemówił do szkoleniowca i nie robił on z tego powodu większych problemów. Tak właśnie wyglądała miłość Tito Vilanovy do Barçy, która przetrwała aż do ostatnich dni szkoleniowca.
Piłkarska kariera Vilanovy nie należała do najbardziej udanych, jednak wszystkie swoje niepowodzenia odbił on na niwie trenerskiej. O swoim przyjacielu nie zapomniał Pep Guardiola, który przejął rezerwy Barçy w 2007 roku, zadzwonił do Tito i powiedział mu: „Bez Ciebie nie będę pracować z Barçą B. Jesteś niezastąpiony!” Vilanova długo się nie zastanawiał i dołączył do Pepa, którego poznał jeszcze w La Masii. Razem rok później przejęli pierwszą drużynę Barçy i także razem stworzyli najlepszy zespół w historii. Z czasem z drużyną z własnej woli pożegnał się Guardiola, a zaledwie po roku ten pieprzony rak nie pozwolił Tito Vilanovie na spełnienie swojego marzenia.
Pieprzony rak trzykrotnie przerywał przygodę Vilanovy z Barceloną. Dwa razy były to przerwy względnie krótkie, ta trzecia okazała się być ostatnią. Tito nigdy jednak nie zapomniał o Barçy. Dziś po Katalonii krążą anegdoty o miłości do piłki i Barcelony trenera sterującego drużyną z Nowego Jorku. Hiszpan ciałem był w Ameryce, myślami w Barcelonie. W Nowym Jorku Tito walczył z rakiem i… sieciami telekomunikacyjnymi, które często rozłączały go z Katalonią. „Sieć telefoniczna? Tak? Proszę pani, niech mnie pani posłucha, mam dosyć! Ile jeszcze razy zostanę rozłączony? Wie pani co się dzieje?!”, miał krzyczeć na biedną ekspedientkę Tito. Walka Tito z pieprzonym rakiem toczyła się w tym samym momencie co walka o 100 punktów. Vilanova nie chciał słuchać niczego o palcach Mourinho, działaniach madryckiej caverny, mediach czy innych ‘pierdołach’. Interesował go wyłącznie futbol. Obsesyjnie interesował. Szkoleniowiec prowadził niekończące się rozmowy z Jordim Rourą, Xavim, Iniestą, Puyolem… W sumie, wszystkich tych, którzy nie spali.
W Nowym Jorku w głowie Tito Vilanovy toczyły się nieprzerwane debaty dotyczące tego, jak ustawić zespół. Jeden z katalońskich dziennikarzy na dwa dni przed meczem z Milanem otrzymał od Hiszpana na WhatsAppie… trzy grafiki przedstawiające ustawienie Barçy w historycznej remontadzie (4:0). Żurnalista szybko napisał do szkoleniowca, czy na pewno wysłał tę wiadomość tam gdzie chciał, a Tito – zły ze względu na pomyłkę – napisał wiadomość zawierającą kilka wykrzykników z ‘nakazem’ skasowania ich. Dziennikarz niczego nie opublikował, mecz potoczył się po myśli Barçy, jednak Tito… Tito, zamiast odpoczywać i walczyć z pieprzonym rakiem, zajmował się swoją miłością.
Pisząc o Tito, nie chciałem pisać zbyt wiele o futbolu, jednak jest to tak naprawdę niemożliwe. Życie Vilanovy kręciło się właśnie wokół niego. Podczas pracy w drużynach młodzieżowych Barçy wychował Messiego –który przyznał, że to właśnie Tito jako pierwszy całkowicie mu zaufał – Cesca, Piqué czy wielu innych zawodników, z którymi pracował później w pierwszym zespole. U boku Guardioli odpowiadał za taktykę, tłumacząc szczegóły i po długim wykładzie pytając słuchających: „Zrozumieliście?”
Tito już w wieku 18 lat zakochał się w Montse. To właśnie z tą kobietą Vilanova dorastał, stawał się mężczyzną, żył i cierpiał. Początkowo był bardzo nieśmiały, bał się ‘zagadać’, ale gdy już to zrobił, został z nią na całe życie. Mówił o niej, że „jest największym szczęściem, jakie go w życiu spotkało”. Vilanova był też pierwszym fanem swoich dzieci. O córce, Carlocie, mówił, iż to dziewczyna „piękniejsza i mądrzejsza od swoich rodziców”. Syna także bronił jak lwa. Gdy tylko ktoś podawał w wątpliwość jego piłkarskie umiejętności, Tito zwykł przypominać, iż „Adria podpisał kontrakt z Barçą jeszcze przed moim przyjściem do klubu”. Vilanova był pierwszym kibicem swojego syna. Pomimo tego, że przez ostatnich kilka miesięcy walczył z tym pieprzonym rakiem, praktycznie co kolejkę pojawiał się na meczach swojego dziecka i kibicował mu. Adria na jednym z meczów strzelił bramkę, którą – oczywiście – zadedykował swojemu ojcu.
Ciężko jest zrozumieć fakt, że ten pieprzony rak zaatakował człowieka takiego jak Tito. Człowieka, który na pierwszym miejscu stawia ciężką pracę, futbol, wartości wyniesione z domu. Człowieka, który od ponad 20 lat żył w związku z jedną kobietą, z którą posiada dwójkę dzieci. Człowieka, który zawsze był pełny życia, sił, energii, który do wszystkiego podchodził z optymizmem i który dbał o innych bardziej niż o siebie. W pamięć wryła mi się historyjka Pola Calveta, piłkarza Barçy B, który zupełnie nieświadomy przez kilka ostatnich dni Vilanovy leżał w szpitalnej sali obok niego. Młody Hiszpan miał do przejścia jakąś operację i o tym, że obok niego leży były szkoleniowiec Barcelony, dowiedział się z jednej z przechadzek po budynku. Żona hiszpańskiego szkoleniowca rozmawiała chwilę z młodym zawodnikiem. Calvet przyznał, że Tito martwił się o to, jak zostanie zapamiętany przez młodego gracza Barçy B…
O tym, że zostanie zapamiętany dobrze, dowiadujemy się od wczoraj od godziny 18:16, gdy oficjalnie podano informację o śmierci Tito Vilanovy. Niezliczone ilości wpisów w mediach społecznościowych, wieńce przed Camp Nou, kosmiczne tłumy chcące złożyć hołd Tito w specjalnym miejscu zlokalizowanym na stadionie, wieńce wysyłane przez Real czy Espanyol. Świat został zalany informacjami o tragicznej walce szkoleniowca Barcelony z chorobą, a rodzina Vilanovy otrzymała niesamowite wyrazy wsparcia praktycznie z całego świata. Kibice i świat futbolu stanął na wysokości zadania. Tito otrzymał wyrazy wsparcia godne prawdziwego mistrza, gdyż takim właśnie był.
Tito w ostatnich miesiącach swojego życia szukał anonimowości, szukał sposobu na odcięcie się od bliskich i przyjaciół, gdyż nie chciał im sprawiać bólu swoją chorobą. Zawsze kierował się w swoim życiu wartościami, które przyjął w rodzinnym domu i które zabrał za sobą do grobu – był lojalny, pracowity, szczery, prosty i, co najważniejsze, dumny. Miał ponownie stanąć na nogach dumny i silny, wrócić lepszy niż był. Lekarze w 2012 roku zapowiadali, iż Tito praktycznie w pełni wyleczył tego pieprzonego raka. Tak jednak nie było. Choroba wracała, ale Vilanova nigdy się nie poddał. Walczył do samego końca o swoje życie. Przegrał, ale ‘do domu’ wróci z tarczą. Walczył zgodnie ze swoim mottem – „Nigdy się nie poddawać!” – i przegrał. W swoją ostatnią podróż, która rozpocznie się w poniedziałek o 20:00 w barcelońskiej katedrze Tito Vilanova wyruszy jako człowiek, który wszystkie swoje wartości zabiera ze sobą na zawsze. Pieprzona choroba pokonała Cię, zabierając Cię Bóg pokazał swoje złe oblicze, życie znów okazało się cholernie niesprawiedliwe, jednak plusem jest przynajmniej to, że do boskiej drużyny dołączył świetny trener i wielki człowiek.
Kiedyś chilijska pisarka, Isabela Allende, powiedziała, że coś takiego jak śmierć nie istnieje. Człowiek umiera wyłącznie w sytuacji, gdy zaginie o nim pamięć. My o Tobie, Tito, nie zapomnimy nigdy. Graciés per tot.