Uciekająca spod chmury zwiastującej spadek Saragossa miała w tym meczu stanowić ledwie tło dla nabierającej tempa machiny, którą rozpędza Pep Guardiola. Choć wynik pierwszej połowy mógł pozostawiać pewien niedosyt to przedmeczowe przewidywania spełniły się w całości.
Podopieczni Guardioli mecz ustawili sobie już w 4 minucie, kiedy to po błędzie defensywy gospodarzy piłkę przejął Ibrahimović, odegrał ją do Pedro, a ten dokładnym podaniem obsłużył Messiego, który z kolei strzałem głową rozpoczął swą kolejną już goleadę.
I na tym w zasadzie można zakończyć relację z pierwszej połowy. Widowisko nie było co prawda porywające, ale takie być nie miało, głównie dlatego, że w obecnym momencie sezonu wymaga się głównie skuteczności. Barcelona była zdecydowanie stroną przeważającą, kontrolowała tempo gry, a Saragossa... no cóż, graczom gospodarzy pozostało jedynie czekać na ochłapy, które gdzieś przez chwilową nieuwagę odsłoniła Duma Katalonii.
Po przerwie obraz gry niemal nie uległ zmianie. Katalończycy wciąż nadawali ton spotkaniu, mimo że tempo z pewnością do szalonych nie należało, ale to akurat duży plus. Grając bowiem niczym na pół-biegu Barcelona potrafiła aplikować rywalom kolejne bramki. Dokładnie czynił to nie kto inny jak Messi, który po każdym golu wznosił palce ku niebu i z uśmiechem na twarzy sprawiał wrażenie zawodnika, który sam nie może nadziwić się swojej formie. Hm... przyznam szczerze, że kogoś mi tym przypominał, ale mniejsza o to.
Argentyńczyk najpierw w 65 minucie jednym rajdem przyprawił o zawrót głowy kilku obrońców rywala, po czym wpakował piłkę do siatki, a następnie strzałem sprzed pola karnego w 78 minucie skompletował hattricka.
Niedługo po tym na przestrzeni 4 minut Saragossa strzeliła dwie bramki, ale o dziwo nastrój następujący po tych wydarzeniach w szeregach Blaugrany był daleki od nerwowego, co zresztą potwierdzam ja sam, z autopsji oczywiście. Bowiem mimo tego, że rywal strzelił kontaktowego gola w samej końcówce spotkania dało się niemal w powietrzu wyczuć jakby pewność, że mimo wszystko nic złego nie ma prawa się już stać. Jakby na potwierdzenie tego faktu, Zlatan Ibrahimović strzałem z rzutu karnego ustalił wynik spotkania.
Tyle o przebiegu wydarzeń, czas na kilka słów o grze, Messim i... Zlatanie.
Świetnie w tym spotkaniu radziła sobie para stoperów Pique-Milito. Obaj zadziwiali spokojem i perfekcją, do tego stanowiąc solidne wsparcie w wyprowadzeniu piłki. Szczególnie zadziwia Argentyńczyk, który swą grą poddaje w powątpiewanie fakt tak długiego rozbratu z grą. Słowa uznania należą się również Alvesowi, który w dużej mierze nadawał pęd akcjom ofensywnym. Brazylijczyk jest bez wątpienia piłkarzem, który „robi różnicę”. Jest jak chilli w słodkim sosie, może być go szczypta, ale jego obecność z pewnością da się mocno odczuć.
Oddzielny akapit należy poświęcić formacji pomocy, która bez Xaviego i Iniesty radziła sobie całkiem dobrze, choć obie stracone bramki można zapisać po stronie zawodników środka pola, którzy chwilową nieuwagą z pewnością zmusili Valdesa do sięgnięcia do siatki. Zapewne widoczny był brak ogrania u Keity, ale za to cieszy dyspozycja Toure, który starał się być wszędzie, jakby chcąc zapełnić każdą powstałą na boisku lukę. Choć pod względem ofensywnym linia pomocy nie błysnęła, to i tak praca zawodników tej formacji wystarczyła na pognębienie rywala. Poza tym na boisku był Messi... no właśnie.
Argentyńczyk to crack, ale to akurat nic odkrywczego, a mimo to warto powtarzać to niemal do znudzenia. Niezwykłe jest to, że jego gra mimo, iż wydaje się niekiedy charakteryzować prostotą potrafi otworzyć człowiekowi usta i pozostawić go tak na dłuższą chwilę. Nie odgrywa piłek plecami, nie przeplata nóg nad futbolówką z prędkością światła, nie zachwyca ‘no look pass’ami’, a mimo to czaruje. W każdym jego ruchu jest coś niezwykłego, coś co urzeka, mimo że czasami jest tak banalne. Argentyńczyk z pewnością wyniósł grę w piłkę nożną na inny poziom, a dla Barcelony stał się tym, czym salwa 24-funtówek dla wojennego galeonu.
Jeszcze kilka słów o Zlatanie. Szwed zagrał dobre zawody i z taką opinią zapewne zdecydowanie łatwiej byłoby się pogodzić gdyby czarodziejską gumką wymazać dwie sytuacje, których nie wykorzystał, a które owszem winny zakończyć się golem - tego przynajmniej można było oczekiwać. Choć dla niego to pewnie marna pochwała (to akurat wynik kłującej ambicji), Ibrahimović zagrał dobrze tak BEZ jak i Z piłką. Brał czynny udział w wędrówce futbolówki po murawie, nawet, a może przede wszystkim, w bramkowych akcjach. Poruszał się po sektorach boiska, w których jego obecność mogła dać drużynie najwięcej, ale też swoim zachowaniem zmuszał do lepszego ustawiania się kolegów. Wczoraj Zlatan był dobrze funkcjonującym trybikiem prężnej maszyny. Zaprawdę szkoda byłoby przegapić takie fakty z powodu dwóch przestrzelonych okazji. Ale dla niego samego to zapewne marna pociecha.
To z kolei rodzi pewne obawy o stan jego psychiki. Głównie dlatego, że Szwed łatwo może stać się ofiarą samonapędzającej się spirali presji, a każde takie pudło będzie dla niego niczym kolejna cegła dorzucona do kosza spoczywającego na jego barkach. W tym miejscu istotna będzie rola trenera, a sam zawodnik jeśli tylko postanowi czerpać z ideologii samuraja, który strzelając z łuku nie mógł skupiać się ani na celu, ani na trafieniu, zapewne szybko nie tyle odnajdzie właściwą drogę, bo na niej już jest, co będzie potrafił kroczyć po niej pewniej niźli teraz.
Relacja z meczu