Światełko w tunelu
La liga nie pozostawia ani chwili wytchnienia. Na początek kolejki dostaliśmy mecz walczącego do upadłego beniaminka, Huesci, który cały czas ma nadzieję na to, że uda mi się uciec przed przeznaczeniem. Nie będzie mu łatwo, ponieważ Eibar nie wygrał żadnego z trzech ostatnich meczów i na pewno tak łatwo się nie podda.
W pierwszej połowie nie oglądaliśmy żadnych specjalnie groźnych sytuacji poza momentem w 32. minucie, gdy przed szansą stanął Etxeita po centrze z prawej flanki, jednak jego strzał odbił się tylko od spojenia bramki, skutkiem czego obydwa zespoły schodziły do szatni, gdy na zegarze widniał wynik 0:0. Dziesięć minut po rozpoczęciu drugiej połowy dla gospodarzy zaświeciło się światełko w tunelu. Po dośrodkowaniu Cucho w pole karne piłkę z bardzo bliskiej odległości, pomiędzy nogami bramkarza, wpakował do siatki Enric Gallego, wyprowadzając swój zespół na prowadzenie. Huesca złapała wiatru w żagle i poczuła, że wreszcie nadszedł ten dzień, by się przełamać i wygrać jakiś mecz. Bardzo szybko, bo już trzy minuty później, po dośrodkowaniu z rzutu rożnego w wykonaniu Fereirro, piłkę z pierwszego kontaktu uderzył Avila, nie dając żadnych szans Dmitroviciowi.
Beniaminek udownił, że wiara może przenosić góry i wskoczył na przedostatnie miejsce w tabeli, łapiąc delikatny kontakt z Valladolid i Levante, znów podsycając u swoich kibiców nadzieję na pozostanie w najwyższej klasie rozgrywkowej. Z kolei Eibar przedłuża swoją niechlubną serię już o czwarty mecz bez wygranej, co można już rozpartywać w kategorii lekkiego kryzysu drużyny Mendilibara.
Huesca 2:0 Eibar
Girona w tarapatach
Valladolid toczy prawdziwy bój o utrzymanie, co nie jest wcale takim płonnym marzeniem. Tabela u samego dołu jest bardzo płaska, kolejne miejsca dzieli od siebie różnica zaledwie punktu, więc wszystko w nogach piłkarzy. Girona natomiast w ciągu kilku ostatnich meczów strasznie skomplikowała sobie sytuację, notując serię samych porażek, co jest wynikiem najgorszym w całej lidze, gorszym nawet od typowanej jednym tchem do spadku Huesci.
W pierwszych dwudziestu minutach gry obydwa zespoły nie wytworzyły sobie żadnej groźnej sytuacji strzeleckiej. Na pierwszą ciekawą akcję musieliśmy czekać do 22. minuty, gdy Muniesa ostro zaatakował łokciem Plano, za co słusznie obejrzał żółty kartonik. Po długiej piłce z rzutu wolnego wybiegł do niej Unal i oddał strzał pod ostrym kątem, ale futbolówka minęła dłuższy słupek. Jak pokazały powtórki, nawet gdyby znalazła się w siatce, gol nie zostałby uznany, ponieważ piłkarz przy przyjęciu pomagał sobie ręką. Chwilę później szansę miała Girona, ale Portu strzelił wprost w Masipa. Dwie minuty przed zakończeniem pierwszej połowy świetne podanie w otoczeniu gąszczu obrońców dostał Guardiola i trafił do siatki, ale sędzia gola anulował, ponieważ napastnik znajdował się na pozycji spalonej. Dwadzieścia minut po rozpoczęciu drugiej połowy przed szansą stanęli goście – Masip niepewnie interweniował po dośrodkowaniu z rzutu wolnego, Garcia posłał świetne podanie, ale dobrze ustawiony pod bramką rywala Bernardo przestrzelił z bliskiej odległości nad bramką. Ostatecznie w 67. minucie to gospodarze otworzyli wynik meczu, a konkretnie Unal posłał piłkę do Michela, który pewnie pokonał Bono. Sześć minut później już mogło być praktycznie po meczu, ale futbolówka po strzale Plano odbiła się tylko od słupka.
Girona jest w katastrofalnej sytuacji. Jeżeli Eusebio nic nie zmieni w grze swojego zespołu i nie poprawi jego mentalności, coraz bardziej realne wydaje się widmo spadku. Z kolei Valladolid świetnie wyszło z tarapatów i osiadło na w miarę bezpiecznym, 17. miejscu, jednak nie mogą osiąść na laurach, ponieważ róźnica punktowa w dolnych rejonach tabeli jest minimalna i jeden przegrany mecz może skutkować degradacją do grupy spadkowej.
Real Valladolid 1:0 Girona
Grad bramek w Madrycie
Było to niezwykle ważne spotkanie dla Atletico Madryt w kontekście ewentualnego mistrzostwa kraju. W obliczu przegranej z Valencią, ekipa Cholo mogła już ostatecznie pożegnać się z marzeniami o końcowym triumfie. Było to zadanie bardzo trudne, szczególnie dlatego, że trafiła na Valencię, która po kiepskim początku, zaczęła odradzać się niczym feniks z popiołów, realnie walcząc o dwa trofea.
Początkowo wszystko układało się po myśli gospodarzy, którzy już w 9. minucie wyszli na prowadzenie. Juanfran dośrodkował piłkę z prawej strony boiska, a Morata świetnie odnalazł się w polu karnym rywala, urywając się dwóm obrońcom i bez przyjęcia wpakował piłkę do siatki. Goście zdołali odpowiedzieć w 35. minucie. Santi Mina dobrze opanował futbolówkę, minął dwóch defensorów i wyłożył ją zupełnie niekrytemu Gameiro, który miał na tyle dużo czasu, by spokojnie ułożyć sobie piłkę na stopie i pewnym strzałem pokonać Oblaka. Gracze Atletico protestowali, domagając się od sędziego sprawdzenia na VARze ewentualnego spalonego, ale nie było takiej potrzeby, ponieważ wszystko odbyło się zgodnie z przepisami. Jednak Valencia po powrocie na boisko po przerwie nie mogła długo cieszyć się z remisu. W 48. minucie akcję zainicjował Lemar, po odbyciu szybkiej wymiany piłek z Griezmannem i Moratą, piłka ponownie wylądowała na lewym skrzydle, pod nogami wyżej wspomnianego, a ten popisał się doskonałą centrą, dzięki czemu stojący przy krótkim słupku Francuz, wygrał pojedynek powietrzny i mógł głową pokonać Neto. Oczywiście gospodarze również nie mogli długo pofetować prowadzenia, ponieważ w 74. minucie piłkarze Nietoperzy podnieśli gwar, po zagraniu ręką w polu karnym przez Saula. Co prawda piłkarz został nastrzelony w ramię, ale zmienił tym samym tor lotu piłki, więc sędzia zdecydował się wskazać na jedenasty metr. Do piłki podszedł Parejo i mocnym strzałem na lewy słupek pokonał bezradnego Oblaka. Ekipa Cholo ostateczny cios zadała w 80. minucie. Wchodzący z ławki Partey wygrał pojedynek o piłkę z obrońcą i wyłożył ją czekającemu Correi, który obrócił się i oddał piękny strzał, wrzucając piłkę za kołnierz Neto, któremu pozostało tylko odprowadzenie jej wzrokiem.
Obejrzeliśmy naprawdę świetne spotkanie w Madrycie. Atletico Madryt przedłużyło swoje nadzieję na hipotetyczny triumf w La Liga, choć nie ma co czarować – ich szanse wydają się nikłe. Mniej zadowolona z takiego rezultatu spotkania może być Valencia, która nie może jeszcze być do końca pewna występu w europejskich pucharach w przyszłym sezonie, ponieważ wciąż depcze jej po piętach waleczne Athletic Bilbao.
Atletico Madryt 3:2 Valencia
Samobój(stwo)
Jeżeli Baskowie chcą się liczyć w walce o europejskie puchary, muszą po prostu zacząć wygrywać i puścić w niepamięć ostatni żenujący występ z Realem Madryt, gdzie zebrali trzy gole, czy z Getafe, gdzie oddali może z dwa strzały na bramkę. Zadanie wydawało się z pozoru łatwe, ponieważ ich przeciwnikiem było Leganes, jedak trzeba wziąć pod uwagę, że jest to zespół mocno niedoceniany, mogący sprawić niespodziankę. Szczególnie w starciach z najsilniejszymi.
Pierwszą groźną akcję oglądaliśmy w 9. minucie, gdy zawodnik gospodarzy, Kravets, oddał mocny strzał z dystansu, jednak przestrzelił nad bramką Herrerina. W 15. minucie goście wywalczyli rzut rożny i po dośrodkowaniu w pole karne obrońcom urwał się Inigo Martinez, jednak Cuellar bez problemu wyłapał ten strzał głową. Trzy minuty przed zakończeniem pierwszej połowy, Athletic Bilbao ponownie dostał rzut rożny, który tym razem zapewnił im trzy punkty. Choć raczej podarowało im je Leganes, ponieważ piłkę do siatki wpakował napastnik gospodarzy Youssef En-Nesyri. Goście stanęli przed szansą na to, by umocnić swoje prowadzenie w 78. minucie. Balenziaga wywalczył piłkę i wyłożył ją z lewej flanki wychodzącemu na pozycję Willamsowi, jednak ten postanowił strzelić prosto w Cuellara. Goście spróbowali doprowadzić do remisu 82. minucie. Z prawej strony boiska niebezpieczny strzał oddał Nabil El Zhar, jednak przestrzelił minimalnie nad poprzeczką. Ten sam zawodnik usilnie starał się jeszcze w 88. minucie, udało mu się minąć dwoch obrońców i oddał nawet mocne uderzenie z dystansu, jednak chybił obok lewego słupka.
Tym razem się udało i Lwy mogą cieszyć się ze zwycięstwa i trzech punktów dopisanych do dorobku, jednak ich gra nadal nie przekonuje. Ogórki potrafiły wypracować sobie kilka dogodnych sytuacji i gdyby ich napastnicy mieli bardziej uregulowany celownik lub trafiali do bramki przeciwnika zamiast do własnej, spotkanie mogłoby się skończyć inaczej.
Leganes 0:1 Athletic Bilbao
Bóg z Balaidos czasem nie wystarcza
Celta wyraźnie odżyła po powrocie swojego lidera. Ledwie jedna przegrana na przestrzeni pięciu rozegranych spotkań wygląda krzepiąco, zważywszy, że pod nieobecność Aspasa, jego koledzy nie potrafili zwyciężać w ogóle. Na drodze stanął im Espanyol, podrażniony dwoma remisami z rzędu.
Pierwszego gola oglądaliśmy po upływie 30 minut gry. Papużki rozegrały ładną kombinacyjną akcję w okolicach pola karnego, piłka znalazła się ostatecznie pod nogami Marca Rocy, który ładną podcinką wrzucił ją w pole karne. Tam znajdował się już Wu Lei, który urwał się dwóm pilnującym go obrońcom i w ekwiblirystycznym stylu wpakował piłkę do siatki, zapewniając swojemu zespołowi prowadzenie w pierwszej połowie. Goście odpowiedzieli w drugiej połowie. Niemalże takim samym dośrodkowaniem, jak tym, który doprowadził do pierwszego gola, Espanyol próbował umocnić swoje prowadzenie, ale piłka ostatecznie nie dotarła do adresata. Obrońcy Celty wykopali ją na sam środek boiska, celnie, pod same nogi Maxiego Gomeza, który ruszył z szybką kontrą, uruchamiając biegnącego po prawej stronie Iago Aspasa. Ten zszedł ze skrzydła delikatnie do środka, mijając defensorów Papużek i wyłożył świetnę piłkę Gomezowi, który praktycznie niekryty przez rywali, oddał strzał z pierwszego kontaktu, nie dając żadnych szans Diego Lopezowi na obronę.
Espanyol może dorzucić kolejny remis do kolekcji, co pewnie nie napawa go specjalnym optymizmem. Gorzej jednak wygląda sytuacja Celty, która ma już raptem tylko dwa punkty nad strefą spadkową i każde jej potknięcie będzie miało katastrofalne skutki. Wszystko wskazuje zatem na to, że zespół z Vigo czeka heroiczna walka o byt w Primera Division, aż do samego końca.
RCD Espanyol 1:1 Celta Vigo
Romantyzm umarł
Powiedzieć, że Realowi Betis wiedzie się źle, to jak absolutnie nic nie powiedzieć. Quique Setien jest w nie lada tarapatach, ponieważ ewidentnie nie ma żadnego planu B. Po rewelacyjnym początku, gdy czarował nie tylko ładną piłką, ale też wynikami, nastąpiły czasy, gdy zespół z Sewilli nie ma pomysłu na to, jak w ogóle wygrać spotkanie.
Worek z golami otworzył się już w 8. minucie. Coke podał z prawej strony boiska do Jasona, ten dośrodkował piłkę na krótki słupek i Campana pięknym strzałem z pierwszego kontaktu pokonał Pau Lopeza. Po upływie pół godziny Jason miał ochotę na kolejną asystę, popisał się nawet taką samą centrą, ale tym razem jego kolega nie był tak celny. Minutę później jednak piłka znalazła się w bramce gości. Campana dośrodkowywał z rzutu rożnego i futbolówka odbiła się niefortunnie od ramienia bramkarza Betisu, który pogrążył swój zespół. Dziesięć minut po rozpoczęciu drugiej połowy Guardado wykonał niebezpieczny wślizg na Moralesie w polu karnym i sędzia po obejrzeniu powtórek, zdecydował się wskazać na wapno. Do piłki podszedł sam poszkodowany i mocnym strzałem w sam środek bramki umocnił prowadzenie swojej drużyny. Ostateczny cios Levante zadało w 80 minucie. Gospodarze wywalczyli sobie rzut rożny i Coke, po asyście Bardhiego, który świetnie dośrodkował w pole karne, mógł cieszyć się wraz z kolegami z czterobramkowego prowadzenia ekipy z Walencji.
To, co się dzieje z Realem Betis, to totalna katastrofa. Coraz bardziej naturalne stają się odgłosy z trybun nawołujące do zwolnienia szkoleniowca, ponieważ najprawdopodobniej klub z Sewilli nie zakwalifikuje się do europejskich pucharów. Z kolei ekipa Paco Lopeza po raz kolejny zaprezentowała świetny, ofensywny futbol i całkowicie zasłużenie wygrała dzisiejszy mecz.
Levante 4:0 Real Betis
Manita!
W momencie, gdy zerkamy na rozkład meczów i zarejestrujemy, że Sevilla tym razem gra na własnym stadionie, możemy spodziewać się tylko jednego: zwycięstwa. Jedyne pytanie, jakie możemy sobie zadać, to jak wysokim stosunkiem bramkowym dziś zmasakrują swojego rywala podopieczni Caparrosa. Tym razem trafiło na Rayo, które na gwałt potrzebuje jakichkolwiek zwycięstw, by wykaraskać się z kłopotów w postaci grupy spadkowej, w które sami się zresztą wpędzili.
Pierwszej bramki mogliśmy spodziewać się już w 7. minucie, gdy z rzutu wolnego świetnie uderzał Banega, ale uderzył jedynie w poprzeczkę. Przez pierwszy kwadrans dzielnie próbowali walczyć goście, jednak brakowało im wykończenia pod bramką. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, co ich czeka... Powoli do głosu zaczęli dochodzić gospodarze, próbował Sarabia, próbował Navas, ale za każdym razem brakowało dosłownie centymetrów, by piłka znalazła się w siatce. Do końca pierwszej połowy nie mieliśmy okazji obejrzeć żadnego gola, co jak się okazało, było tylko ciszą przed burzą. Egzekucja rozpoczęła się w 55 minucie, gdy Quincy Promes otworzył wreszcie wynik, korzystając z dobitki i strzelając nie do obrony tuż pod poprzeczką. Nie minęła minuta, gdy Sarabia dośrodkował z prawej strony na drugie skrzydło, gdzie znajował się Munir El Haddadi, który świetnie przyjął sobie piłkę i mocnym strzałem pokonał Alberto Garcię. Autorem trzeciego gola również był były piłkarz Barcelony. W 62. minucie umiejętnie odnalazł się w polu karnym i dobił piłkę niemalże do pustej siatki po niefrasobliwym wybiciu strzału Ben Yeddera przez bramkarza Rayo Vallecano. Pięć minut później ekipa Caparrosa nie miała dość i nadal kontynuowała lincz na gościach. Tym razem na listę strzelców wpisał się Ben Yedder, który fantastycznie odebrał piłkę na krawędzi pola karnego, a potem bez wahania pokonał Alberto Garcię. To jeszcze nie był koniec. Trzy minuty przed końcem regulaminowego czasu gry błysnął jeszcze młodziutki napastnik Sevilli, Bryan Gil, ktory odebrał podanie z prawego skrzydła od Sarabii, zatańczył z obrońcami i ustalił wynik na pięć do zera.
Po tym zwycięstwie, Sevilla już raczej może się cieszyć z gwarancji gry w europejskich pucharach w przyszłym sezonie, ponieważ o szóste miejsce będzie biła się Valencia wraz z Athleticiem Bilbao. Rayo z kolei pogrzebało już jakiekolwiek nadzieje o utrzymaniu w najwyższej klasie rozgrywkowej. W ich grze absolutnie nie widać poprawy i raczej bez żalu pożegnamy się z tym zespołem.
Sevilla 5:0 Rayo Vallecano
Rzutem na taśmę
Real Sociedad przystępował do spotkania w minorowych nastrojach, bowiem po przegranym spotkaniu z FC Barceloną, które ich zdaniem przegrali niezasłużenie. Villarreal natomiast wydaje się mieć już z głowy wszystkie trapiące go problemy, ponieważ notuje wygraną za wygraną.
Najgroźniejsza sytuacja pierwszej połowy miała miejsce w 19 minucie, gdy mocno sprzed pola karnego uderzał Luca Sangalli, jednak nie trafił nawet w bramkę, skutkiem czego Andres Fernandez nie musiał nawet interweniować. Do końca pierwszej partii spotkania nie oglądaliśmy żadnej poważniejszej okazji, wobec czego na tablicy widniał wynik 0:0. Po rozpoczęciu drugiej połowy goście mieli szansę na otwarcie wyniku w 55. minucie, ponieważ Mikel Merino oddał mocne uderzenie z linii pola karnego, piłka ostatecznie trafiła pod nogi Oyarzabala, ale ten nie skorzystał z okazji i nie pokonał bramkarza gości. Wydawało się, że spotkanie zakończy się całkiem sprawiedliwym dla obu stron remisem, ale wtedy do głosu doszli gospodarze. Trzy minuty przed końcem regulaminowego czasu gry z narożnika dośrodkowywał Santi Cazorla, a swój zespół na prowadzenie wyprowadził Gerard Moreno, mocnym strzałem głową pokonując Rulliego.
Żółta Łódź podwodna już nie tonie. Jest to już jej trzecie zwycięstwo z rzędu i raczej może być już bardziej spokojna o utrzymanie, w momencie gdy uplasowała się na 14., bezpiecznej pozycji. Mniej ukontentowany może być Real Sociedad, ponieważ czwarty mecz bez zwycięstwa z rzędu w wykonaniu takiej ekipy, może słusznie rozczarowywać.
Real Sociedad San Sebastian 0:1 Villarreal
Derby Madrytu
Efekt nowej miotły działa w Madrycie średnio, żeby nie powiedzieć słabo. Ekipa Zidane'a przeplata nieprzekonujące zwycięstwa z remisami, a raz na jakiś czas napatoczy się nawet jakaś porażka. Nie mogli sobie wybrać lepszego przeciwnika na przełamanie, jak Getafe, które nie tyle nie potrafi, co nie chce sprzeciwić się koledze z Madrytu.
Przed pierwszą groźną akcją już w drugiej minucie stanął Benzema, ale w komiczny i tylko sobie zrozumiały sposób spudłował, nie dając prowadzenia swojej ekipie. Getafe postanowiło odpowiedzieć w 32 minucie. Mocny strzał z rzutu wolnego oddał Mauro Arambarri, jednak Keylor Navas nie dał się zaskoczyć i pewnie złapał futbolówkę. Z racji tego, że żadna z ekip nie zdecydowała się sforsować bramki rywala, zatem obydwie schodziły na przerwę przy wyniku 0:0. Po rozpoczęciu drugiej połowy znów niewiele się działo. Bramkarz Realu został zmuszony do poważnej interwencji dopiero w 75 minucie. Najpierw Kostarykanina próbował pokonać Jorge Molina, a chwilę później starał się Jaime Mata, ale nie udało im się pokonać golkipiera gości.
Nie obejrzeliśmy partidazo na przedmieściach Madrytu. Po ekipie Zidane'a ewidentnie widać, że nie walczy już o nic w tym sezonie i myślami są już przy planowaniu następnego. Getafe natomiast ma o czym myśleć już teraz, ponieważ jeśli chce grać w Lidze Mistrzów – musi wygrywać, ponieważ Sevilla oraz Valencia niebezpiecznie drepczą mu po piętach.
Getafe 0:0 Real Madryt